Wirowanie w słońcu, czyli „Endless Summer Vacation” Miley Cyrus
Po spektakularnym sukcesie singla Flowers, będącym potężnym viralem, najnowszy album Miley Cyrus stał się jedną z najważniejszych premier pierwszej połowy 2023 roku. Niektórzy mogą się minąć z oczekiwaniami, jeżeli spodziewali się albumu naszpikowanego bopami. Miley już zwróciła na siebie uwagę singlem, teraz dostarcza płytę, która zdaje się mówić, że Cyrus w końcu wie, gdzie jest artystycznie na swojej drodze.
Do czasu premiery Plastic Heart dużo szukała. Najpierw płyty „echa Disneya”, potem zalążki wizerunkowego buntu, następnie prawdziwy popowy bunt, przez grubą jak na tamte czasy i korzenie Miley alternatywę, mnie osobiście w ogóle niegrzejące country, po ejtisową twarz z nutami dobrego rockowego grania. Endless Summer Vacation jest kumulacją. Znalazło się miejsce dla nuty alternatywności, która fajnie współgra z popową prostotą. Nie brakuje silnego wokalu i zabawy gatunkami, które już u Miley pojawiały się wcześniej. Jest przede wszystkim dobre granie zamknięte na bardzo spójnym krążku. Nie znajdziemy tu następcy Flowers, ale muzycznie dużo ciekawszych rzeczy.
Moim faworytem jest Island, przedostatnia piosenka na trackliście, z prawdziwie zielskim vibem (nie, nie, to nie literówka). Piosenka-kwintesencja tego albumu, w której zamknięta jest cała atmosfera tej płyty — ten „dirty dancing in the sun”, o którym śpiewa Miley, te tytułowe niekończące się wakacje, ten stan bycia dobrym dla siebie. Dorzuciłbym do niego Wildcard z mocnym refrenem, w którym Miley niemal krzyczy, że „loving you is never enough”. Highlightem bez wątpienia jest też drugi singiel promujący płytę, czyli River — najprzystępniejszy tutaj, choć nie do końca oczywisty bop (bo właśnie wkrada się tu jakaś nuta tej alternatywności, która towarzyszy całej tej płycie), w którym słychać disco inspirację ostatnimi dekadami poprzedniego wieku.
W ogóle, po dobrym, bardziej gitarowym początku (mocne Jaded dające vibe Avril Lavigne z pierwszych płyt jest naprawdę super), jakiś przełom na tej płycie występuje w momencie, gdy wybrzmiewa Handstand, które jest niemal jak trochę przydługawy interlude. Poza trzema wcześniej wspomnianymi piosenkami słyszymy po nim też świetne Violet Chemistry, które jest trochę takim popowym romansem z r&b, czy wyróżniające się Muddy Feet w duecie z Sią, które brzmi, jakby Cyrus podkradła je z repertuaru Imagine Dragons i nieco przerobiła na swoje. Bo czasami trzeba coś (lub kogoś) dosadnie wyrzucić ze swojego życia
Miley Cyrus na Endless Summer Vacation przypomina też o swoim mocnym głosie. Czy to w sesnsualnym You, w którym wodzi nas w najróżniejsze kierunki, czy zamykającej całość power balladzie Wonder Woman. I słuchając jej, nie będę nikogo oszukiwał, nie ulega wątpliwości, że tą tytułową cudowną kobietą jest nikt inny jak sama artystka, sprawiająca – przynajmniej muzycznie – wrażenie, że co nieco się ułożyło. Choć może to tylko pozory. W końcu nigdy nie wiadomo, czy następnym album nie będzie jakimś szalonym zwrotem. Szczerze? Zupełnie bym się nie zdziwił. Endless Summer Vacation to najlepsza dotychczasowa płyta Miley. Jeszcze nie wiem, na ile zwala z nóg, bo mam wrażenie, że z każdym odsłuchem robi to coraz mocniej, ale na pewno pozbawiona jest słabych momentów, które chciałoby się przeskoczyć. Ot co.