Święta z Wytrzeszczem, czyli „Przesilenie zimowe”
1 stycznia. Nic nie wskazuje na to, że w pierwszy dzień nowego roku obejrzę film, który najprawdopodobniej zdeterminuje tegoroczną topkę. A jednak. Wybrałem Przesilenie zimowe – jeden z najlepszych feel-good movie, jakie widziałem od dawna. Ten – poza pokrzepionym serduchem – oferuje wizualną wyjątkowość i emocjonalną pełnię. A to wszystko w murach przykrytej śniegiem szkoły z internatem.
Idąc za klasycznym filmowym cytatem, życie jest jak pudełko czekoladek. Jak się okazuje jest nim również cudze życie, które można odkrywać. Sprowadza się to do banalnego stwierdzenia, że nigdy nie wiemy, jaka historia kryje się za człowiekiem. Ale o tym właśnie jest ten film. Na pierwszy rzut oka mamy upierdliwego profesora, który nie daje żyć swoim uczniom. Wśród nich są Ci młodzi i gniewni, a na przód wysuwa się Angus – bogaty dzieciak z wybitnie olewczym stosunkiem… do wszystkiego. Dwa różne pokolenia, dwa różne światy. Przez sporą część filmu Payne buduje film bazując na tych założeniach o postaciach i mydli nam trochę oczy. W pewnym momencie zaczyna serwować nam mikroskopijne plot twisty, zmieniające nie tylko bieg filmowej historii czy relacji pomiędzy Paulem i Angusem, ale również nasze spojrzenie na bohaterów. I mówi – dopóki kogoś dogłębnie nie poznamy, zawsze będziemy widzieć tylko to, co widać na pierwszy rzut oka.
Wytrzeszcz-Paul tak naprawdę nie jest tym tyranem, za którego go mamy przez sporą część filmu. To człowiek wyznający zasady, broniący dobrego imienia szkoły, tylko pozornie bezwzględny i bezkompromisowy. Angus jest bogatym pyskatym dzieciakiem, ale pod tym płaszczem kryje się najprościej w świecie pokiereszowany przez życie chłopak. A każdy zdradzony szczegół na temat tego pokiereszowania jest mikroskopijnym (again!), ale niszczącym wszystko spoilerem. Jeżeli myślicie, że to koniec, w Przesileniu zimowym jest jeszcze trzecie ogniwo. Do dwójki dołącza szkolna kucharka, która dzięki pracy w elitarnej szkole, umożliwiła swojemu synowi edukację. Niestety, niski status społeczny nie pozwala mu pójść na studia, idzie do armii i ginie podczas wojny. A kobieta na ekranie przechodzi żałobę, przez w zasadzie wszystkie jej stadia. Dopiero, gdy trio wybija się na pierwszy plan, rozpoczyna się życiowa układanka. I układa się to wszystko jak porozsypywane puzzle, tyle że nie ma z tego aż takiej radości. Poza filmową satysfakcją oczywiście. Bo często są to niestety życiowe szczątki.
Wracając jeszcze do profesora, nie sposób nie wspomnieć o Paulu Giamatti, który w oscarowym wyścigu po statuetkę dla aktora pierwszoplanowego powinien liczyć na uwagę. To rola mistrzowska, nie tylko ze względu na dodającą unikatowości charakteryzację (zresztą bardzo w tym przypadku trafioną). Profesora można sprowadzić do zasadniczego belfra, ale nie jest to postać tak jednowymiarowa. Jednocześnie ujmuje on swoją dziwnością, chociażby w kontaktach z innymi ludźmi, a już szczególnie z kobietami. Przez dziwność mam tutaj na myśli zachowawczość, mającą w sobie jakąś uroczą ekstrawertyczną nutę, wynikającą najprawdopodobniej z samotności i chęci wyjścia do innych, z jednoczesnym strachem. Niby w tych kontaktach jest wszystko okej, ale trochę jakby niezręcznie. To jedna z moich ulubionych ról męskich w ostatnich latach, naprawdę, którą wcale nie jest tak łatwo rozgryźć! Ale aktorsko jest tutaj w ogóle wspaniale, bo przecież Da’Vine Joy Randolph jest główną kandydatką do oscarowej statuetki, a Dominic Sessa wielkim pominiętym w nominacjach.
Ale to nie wszystko, co czyni Przesilenie zimowe wyjątkowym. Ten film to też (a czasami może i przede wszystkim?) wizualna uczta. Wspaniale udało się wytworzyć tutaj iluzję oglądania kina z zupełnie innej epoki. Kolory, sposób montażu, ale też wtapiająca się w tę filmową stylizację scenografia czy charakteryzacja, dają faktycznie poczucie oglądania czegoś sprzed kilkudziesięciu lat. I nie ma w tym ani grama fałszu.
Jeżeli mówię o magii kina, to mam na myśli właśnie takie filmy. Z prostej, życiowej historii wyciągające niepowtarzalne emocje, które czuć jeszcze tygodnie po seansie. Bo Przesilenie zimowe to tylko i aż ciepły komediodramat. Pomimo dramatu bohaterów, dostarczający też sporo szczerego uśmiechu, a nawet momentami nieśmiałego chichotu. Szkoda, że o Świętach po Świętach, bo jakby nie patrzeć to też po prostu film świąteczny, który zmiata z powierzchni ziemi 99% innych świątecznych produkcji. Nie spodziewajcie się, że zobaczycie w tym roku w kinie dużo lepszych filmów, bo ten jest zdecydowanie jednym z najlepszych. I tak – piszę to w styczniu.